Rosi Phillip Kapleau „Refleksje o sztuce i Zen”
W ciągu ostatnich piętnastu lat, odkąd Japonia stała się moim domem (przypis. rok 1953), słyszałem to pytanie setki razy: Dlaczego porzuciłeś świetnie prosperujący biznes w Ameryce i wyjechałeś do Japonii, aby poddać się surowej dyscyplinie treningu Zen?Czasem zdawało się ono motywowane czystą ciekawością, pozbawioną podtekstu zdumienia czy niedowierzania. Niekiedy wyczuwałem w nim żartobliwe skojarzenia z Legią Cudzoziemską: “Stary, nie ściemniaj, nikt nie robi tego co ty zrobiłeś, jeżeli nie ma złamanego serca z powodu nieodwzajemnionej miłości albo nie ucieka od zołzowatej żony”. Często w pytaniu tym słychać było nieskrywany podziw dla cudzoziemca, który zdołał - oczywiście, tylko do pewnego stopnia – zgłębić i przetrwać tak fundamentalnie japoński trening, jakim jest Zen.
Najczęściej jednak w pytaniu tym słychać było kompletne niedowierzanie: jak to możliwe, że człowiek Zachodu, a szczególnie Amerykanin, zdecydował się zamienić amerykański poziom życia na surową dyscyplinę japońskiej świątyni zen?
W rzeczy samej, dlaczego? Sam nie byłem pewien, czy powodem była chęć ucieczki przed nękającym mnie fizycznym bólem i psychologiczną frustracją, czy poszukiwanie światełka w przytłaczającej mnie otchłani bezsensu, czy też dlatego, że po prostu musiałem zrozumieć źródło straszliwego ludzkiego cierpienia, którego byłem świadkiem jako żołnierz amerykańskich sił okupacyjnych w Europie i Japonii. Każdy z tych powodów wydawał się dość wystarczający i wiarygodny. Z czasem jednak zrozumiałem, że tak naprawdę nigdy nie poznam prawdziwego powodu, bo tak naprawdę powodem była nieskończenie złożona sieć przyczyn i skutków, składająca się na moją karmę. To zrozumienie przyszło jednak dopiero wiele lat później, kiedy poprzez praktykę zen wejrzałem w siebie naprawdę głęboko.
Można jednak wskazać na pewne szczególne wydarzenia, które bezpośrednio ukształtowały karmiczne skłonności, które skierowały mnie na ścieżkę zen. Jednym z nich była recenzja w New York Times, która wzbudziła we mnie nieoczekiwanie głęboką refleksję. ‘W porównaniu ze wszechświatem’, pisał autor, ‘dzieła sztuki są tylko wstępnymi szkicami. Jest oczywiste, że żadne z nich nie przedstawia ostatecznej prawdy... Możemy zakładać, że istnieje we wszechświecie zasadniczy porządek, który można odkryć, zrozumieć, i żyć w zgodzie z nim. Tymczasem nawet największe dzieło sztuki może jedynie sugerować odpowiedzi na odwieczne pytania: kim, gdzie, i dlaczego jesteśmy?’
Sam od wielu lat gromadziłem kolekcję dzieł sztuki, na którą składały się głównie litografie Picassa, Chagalla i Roualt, która była źródłem mojej wielkiej dumy i kosztowała mnie wiele zachodu. Zawsze traktowałem te skarby jako niezachwiany dowód mojego wyrafinowanego smaku, wysokiej inteligencji i głębokiej mądrości. Czytając ten artykuł, poczułem się zdezorientowany i głęboko poruszony zawartymi w nim ideami. Do końca sam nie rozumiałem czemu, ale nagle obsesyjnie zacząłem rozmyślać nad pytaniem: ‘Co jest większą mądrością: czy pełne pasji i zachłanności – a prawdziwy kolekcjoner zawsze jest zachłanny – uganianie się za pięknem, czy też dążenie do zrozumienia samego siebie, po to by móc żyć z wewnętrznym spokojem i godnością w świecie pełnym frustracji?’
To wewnętrzne zapytywanie było początkiem końca mojej kariery jako kolekcjonera. Kiedy tak roztrząsałem je dzień po dniu, w końcu zrozumiałem kilka prawd, które jak nóż odcięły moje przywiązanie do sztuki:
Każde dzieło sztuki reprezentuje dążenie artysty do samopoznania, do osiągnięcia pełni. Jeżeli jakiś obraz, rzeźba czy kompozycja mają w sobie element doskonałości - przez co chcę powiedzieć, że zrodziły się z głębokiej inspiracji i zostały wykonana z wielkim kunsztem - mogą one chwilowo wynieść widza, który będzie je kontemplował z dostatecznie otwartym umysłem, na mniej ograniczony, subtelniejszy poziom świadomości. Nie są one jednak w stanie naprawdę przekształcić jego charakteru czy osobowości. Nawet sam artysta, który rzeczywiście doświadczył samodyscypliny i wysiłku, niezbędnych, aby stworzyć owe fizyczne odzwierciedlenia jego idei i uczuć, nie podlega takiej przemianie. ‘Ilu znasz artystów’, pytałem sam siebie, ‘o których można by powiedzieć, że są skromni?’
W latach pięćdziesiątych (przypis XX.wieku), kiedy zmagałem się w tymi pytaniami, do Stanów przyjechał profesor Daisetz Suzuki, którego poznałem w Japonii tuz po wojnie. Nareszcie wolny, po latach wojennej izolacji, Suzuki przyjechał aby zapalić lont, który zaowocował w późniejszych latach ‘eksplozją’ Zen w Stanach. Głównym elementem zapalnym tego boomu było satori – to mistyczne doświadczenie przebudzenia umysłu, które pozwala w pełni wykorzenić ego-jaźń i osiągnąć zupełnie nowe spojrzenie na świat. Na Uniwersytet Columbia, gdzie Suzuki wygłaszał serię wykładów o filozofii Zen, zaczęły ściągać tłumy awangardowych malarzy, kompozytorów, psychiatrów, profesorów filozofii, jak i pomniejszego narybku, wliczając w to mnie. Innym zapalonym słuchaczem był kompozytor John Cage.
Warto tu wspomnieć, iż Cage odwiedził Japonię jesienią 1962 roku. Wywiad, którego udzielił wówczas jednej z anglojęzycznych gazet, jest równie pouczający, co zabawny. Reporter zapytał go o jeden z jego awangardowych utworów, który został ‘odegrany’’ na koncercie w Woodstock w stanie Nowy Jork. Pianista zasiadł do instrumentu, ale nie nacisnął żadnego klawisza. Widzowie czekali w napięciu na pierwszy akord, który nigdy nie nadszedł. Minęły dwie, trzy, cztery minuty bez jednego dźwięku. Pianista powoli wstał, ukłonił się i zszedł ze sceny.
Reporter zapytał, czy to była muzyka. ‘Tak’, odpowiedział Cage. ‘Oczywiście, niektórzy widzowie mogli być rozczarowani, ale mi skomponowanie tego utworu zajęło dwa lata. Składa się on z trzech części. Pierwsza, kiedy pianista siada do instrumentu, podnosi pokrywę a potem ją zamyka. Druga i trzecia cześć są takie same.
‘Ale czy można to nazwać muzyką’, drążył dalej reporter, ‘skoro nie ma żadnego dźwięku?’
‘Dźwięki były’, odparł Cage. ‘W pierwszej części słychać było szum liści za oknem. W drugiej części zaczął padać deszcz. To był piękny dźwięk. W trzeciej części publiczność zaczęła się śmiać, rozmawiać i chodzić po sali.’
‘Jakie jest znaczenie tego utworu?’ – zapytał reporter.
‘Proszę uważnie posłuchać’, odparł Cage z powagą. ‘Wszyscy zachwycają się pięknem muzyki Mozarta. Dla tych, którzy doceniają muzykę Mozarta, dźwięk silnika samochodowego jest tylko uciążliwym hałasem. To ogranicza świat muzyki. Ja chcę nauczyć moją publiczność słuchania w taki sposób, by hałas samochodów i zgiełk maszyn w fabrykach były odbierane jako piękna muzyka.’
‘Czy w takim razie nie można powiedzieć, że pańska awangardowa muzyka jest pozbawiona harmonii, rytmu i melodii?’
‘To nieprawda’, odparł Cage. ‘To wszystko tam jest. Jedyna różnica polega na tym, że ja dostrzegam harmonię we wszystkich rodzajach hałasu. Słyszę melodie w niepowiązanych ze sobą dźwiękach, i rytm w dźwiękach które są nieregularne. To tak jak nauki zen, które mówią że każdy dzień to dobry dzień. W moim sposobie myślenia wszystkie dźwięki są muzyką. Rytm należy pojmować szerzej niż tylko jako regularne dźwięki. Jeśli ktoś szuka regularnego rytmu, wystarczy położyć rękę na sercu.’
Ale jak to wszystko ma się do zen? Kiedy Cage instruował pianistę, żeby usiadł do instrumentu nie dotykając klawiszy, miał zapewne w pamięci słynną historię o mistrzu zen, który wyszedł przed zgromadzenie mnichów, uniósł nad głowę swój ceremonialny nauczycielski kij, a potem bez słowa zszedł z podestu, sygnalizując koniec ‘mowy’. A może myślał o znanej opowieści, w której Budda Śakjamuni siedząc przed zgromadzeniem mnichów uniósł do góry kwiat i uśmiechając się, bez słowa powoli go obrócił. Spośród wszystkich mnichów tylko Mahakaśjapa zrozumiał znaczenie tego gestu i odwzajemnił uśmiech.
Jest jednak ważne, by dostrzec różnicę między ciszą kompozycji Cage’a a milczeniem Buddy i mistrza zen. Jeżeli reporter wiernie zrelacjonował słowa kompozytora, jego celem było skłonienie widzów do zauważenia dźwięków które zwykle umykają naszej świadomości, i nauczenie ich by dostrzegli w nich piękno. Budda i mistrz Zen nie dążyli do oczarowania swoich towarzyszy pięknem otaczających ich dźwięków. Ich celem było całkowite uwolnienie ich z więzów języka, po to by mogli bezpośrednio ujrzeć Prawdę. Przez swoje nabrzmiałe znaczeniem milczenie dramatycznie wskazywali na fakt, iż Ostateczna Prawda wykracza poza wszystko, co można by o niej powiedzieć. Ale to nie wszystko. Obaj chcieli tez przebudzić swoich uczniów do zrozumienia, że cały kosmos niczym się nie rożni od tego nauczycielskiego kija, czy tego kwiatu.
Jedna z wielu metod stosowanych przez mistrzów zen po to, by pomóc uczniom zrozumieć, że cisza jest łonem, z którego rodzą się wszystkie rzeczy, polega na wykorzystywaniu ‘dźwięków świata’. Najzwyklejsze odgłosy, takie jak spadający deszcz czy brzęczenie cykad, były tradycyjnie wykorzystywane przez mistrzów zen jako pomocny obiekt koncentracji w zazen - podstawowym, intuicyjnym rodzaju medytacji zen. Żyjący w czternastym wieku japoński mistrz zen, Bassui, w listach do swoich uczniów nawoływał ich by za każdym razem, kiedy usłyszą jakiś dźwięk, zadawali sobie pytanie: ‘czym jest to, co słyszy ten dźwięk?’
Surangama Sutra, jedna z najgłębszych sutr Mahajany, opisuje jak boddhisattwa Kanzeon (którego imię zostało potem przekształcone w Kannon), osiągnął doskonale oświecenie poprzez prawdziwą koncentrację na ‘prawdziwej naturze dźwięku’. W rzeczy samej, imię Kanzeon oznacza ‘ten, który słyszy dźwięki świata’.
Widać więc jasno, że w zen celem nigdy nie jest sam dźwięk, odkrywanie jego nieskończenie różnorodnych rytmów i ich piękna – co, jak się wydaje, było zamierzeniem utworu Cage’a. Dźwięk jest tu traktowany jako zręczny środek, który pomaga wprowadzić umysł ucznia w stan, w którym może on, nie używając uszu, usłyszeć źródło wszystkich dźwięków. Innymi słowy, doświadczyć ‘ciszy, która była przed pierwszym słowem’.
Cage mówi, dla niego każdy hałas jest muzyką, i porównuje to do powiedzenia zen: ’każdy dzień to dobry dzień’. Ale gdyby z tym zrozumieniem poszedł do mistrza zen, wkrótce odkryłby nowy dźwięk: dzwoneczek, którym mistrz sygnalizuje, że zrozumienie ucznia jest błędne. Z tego co Cage miał do powiedzenia na temat dźwięków, możemy wnioskować ze jego zrozumienie powiedzenia ‘każdy dzień to dobry dzień’ polega po prostu na tym, by otworzyć świadomość na wszelkie okoliczności i wydarzenia w ten sam sposób, jak możemy otwierać się na nowe dźwięki.
Ale zen idzie głębiej. Każdy dzień to dobry dzień tylko wtedy, kiedy jesteśmy tak pochłonięci wykonywaną w danej chwili czynnością, oddając się jej z pełnym zaangażowaniem, że myśli tylko z rzadka zaprzątają nam głowę; kiedy jesteśmy wolni od mentalnego szumu który przeszkadza w zjednoczeniu się z codziennymi zadaniami; kiedy, mówiąc inaczej, choć przez jedną chwilę żyjemy nie żałując przeszłości, nie pogardzając chwilą obecną i nie przywiązując się do nadziei na przyszłość. Wówczas każdy dzień jest czymś więcej, niż tylko dobrym dniem. Wtedy każdy dzień to Dzień, i DZIEŃ.
Oczywiście, Cage jest jednym z wielu awangardowych artystów którzy szukali powiewu świeżości i nowych kierunków w sztuce współczesnej, opierając się, świadomie czy nieświadomie, na zasadach pochodzących z zen. Wśród malarzy na wzmiankę zasługuje Francuz Georges Mathieu, który doskonale uchwycił ducha współczesnej sztuki w 1958 roku w artykule dla czasopisma Paris Review:
Od schyłku średniowiecza cala nasza kultura pozwoliła się zdominować hellenistycznym wzorcom myślenia, które za cel stawiały sobie sprowadzenie kosmosu do ludzkich proporcji i w dążeniu do zrozumienia wszechświata ograniczały się do tych metod, których dostarcza nam rozum i zmysły. Cała zachodnia sztuka przedstawiająca opierała się wiec na rozumieniu doskonałości wywodzącym się z rzemiosła, w tym sensie iż oparte jest ono na z góry przyjętych założeniach i powstaje w oparciu o wzorce... Współczesny powiew wolności… to wyzwolenie od kanonów piękna, pojęć harmonii i kompozycji, zasady Złotego Środka itd... W cyklu wykładów, wygłoszonych w latach 1954-55, Sir Herbert Read... wykazał, iż idee nie są niczym więcej, niż medytacjami na temat intuicji ujawnionych początkowo przez artystów, którzy wyrażają je przy pomocy środków wizualnych... Nie mamy nawet pewności co do tego, czy człowiek i kosmos tworzą dziś dualizm sprzeczności... Wykraczając poza panteizm, Boga i bogów, dzisiejszy człowiek – po zwróceniu się w stronę siebie samego – przekonuje się, że to co rozpościera się przed nim to już nawet nie potencjał osobistego rozwoju, lecz nicość. A dzieła sztuki nie są już niczym innym jak tylko znakami, śladami po tych zmianach kierunku, w którym zmierza współczesne myślenie...’
Przyjrzyjmy się teraz podobieństwom między zen a duchem współczesnej sztuki, jakie wyłaniają się z powyższego cytatu. Twierdzenie Matthieu, że od czasów średniowiecza człowiek Zachodu ‘w dążeniu do zrozumienia wszechświata ograniczał się do tych metod, których dostarcza nam rozum i zmysły ‘, można porównać z podstawową nauką zen mówiącą o tym, że aby urzeczywistnić prawdę o nieoddzieleniu człowieka i wszechświata, należy uruchomić głębsze pokłady świadomości, niż racjonalny umysł. Koany zen, na przykład, to po prostu środek pozwalający zapędzić dyskursywny umysł w kozi róg i odciąć napływ przypadkowych, nieznaczących myśli. Każdy koan zmusza nas byśmy uświadomili sobie i zaakceptowali wrodzone ograniczenia rozumowego umysłu jako narzędzia prowadzącego do przebudzenia. W skrócie, koan jest policzkiem wymierzonym logice i pojęciowemu myśleniu. ‘Nie ma sensu dążyć do oświecenia zen przy pomocy filozofii, lub takich czy innych teorii’, zauważa współczesny mistrz zen Hakuun Yasutani. ‘Nikt jeszcze nie osiągnął oświecenia-satori, posługując się pojęciami.’
W świetle tych upomnień, przestrzegających przed ograniczeniami racjonalnego umysłu, łatwo można by dojść do błędnego wniosku, że zen jest zasadniczo anty-intelektualne. Ale choć analityczne zdolności ludzkiego umysłu na nic się nie zdają, kiedy dążymy do uwolnienia się od przygniatającego złudzenia odrębnego ‘ja’, które ten rozróżniający umysł sam tworzy, to zarazem jest on nie tylko prawdziwym cudem, kiedy trzeba radzić sobie z codziennym życiem, ale też czymś absolutnie niezbędnym. Stwierdzenie Matthieu, ze ‘najnowszy powiew wolności… to wyzwolenie od kanonów piękna, pojęć harmonii i kompozycji, zasady Złotego Środka itd...’ można łatwo porównać z doktryną zen, mówiącą że aby osiągnąć najwyższy stan świadomości (czyli stan Buddy), należy uwolnić umysł od przywiązania do wszelkich moralnych czy filozoficznych założeń - choćby najszlachetniejszych - i odrzucić przynależność do jakiejkolwiek religii czy dogmatów, włączając w to ideały samego zen.
Cytat z Sir Roberta Reed, mówiący ze idee wywodzące się ze sztuk wizualnych, nie są ‘niczym więcej, niż medytacjami na temat intuicji ‘ wydaje mi się szczególnie bliski zen. W zen wszelkie filozofowanie jest puste, o ile nie wyrasta z autentycznego duchowego doświadczenia, i nie opiera na intuicjach z niego płynących. Buddyjskie pisma, buddyjska doktryna i buddyjska filozofia nie są więc w istocie niczym innym, jak intelektualnymi stwierdzeniami opierającymi się na zazen i satori. I odwrotnie, zazen jest dynamicznym wyrazem prawdy buddyjskiej doktryny i filozofii.
Punkt, w którym ścieżki Mathieu i zen się rozchodzą, to te dwa cytaty (o ile dobrze je zrozumialem): ‘Nie mamy nawet pewności co do tego, czy człowiek i kosmos tworzą dziś dualizm sprzeczności...’ i ‘Wykraczając poza panteizm, Boga i bogów, dzisiejszy człowiek – po zwróceniu się w stronę siebie samego – przekonuje się, że to co rozpościera się przed nim to już nawet nie potencjał osobistego rozwoju, lecz nicość. ‘ Zen zaprzeczyłby stwierdzeniu, że człowiek i kosmos stoją wobec siebie w dualistycznej sprzeczności. Umysł, który stanowi istotę człowieka, nie jest niczym innym jak uniwersalną samo-świadomością, a bicie serca człowieka to bicie serca wszechświata. Człowiek nie stoi w opozycji do wszechświata, lecz jest jego wyrazem. To najgłębsze nauczenie buddyzmu, stanowiące samą istotę zen. Nieśmiertelne słowa Sakjamuniego: ‘na niebie i na ziemi, ja jestem najwyżej wychwalany!’ jest najwyższym wyrazem tej ostatecznej prawdy: każdy z nas jest całością.
Zen odrzuciłby tez stwierdzenie, że człowiek mierzy się z nicością, jeśli rozumie się ją czysto negatywnie, jako rozpad struktur. Zgodnie z podstawową doktryną buddyjską, wszystko nieustannie powstaje, zanika i powstaje ponownie, zależnie od przyczyn i uwarunkowań. A zatem żaden przedmiot nie istnieje w sposób trwały i niezależny, lecz podlega nieskończonym przekształceniom w Pustce. Ta Pustka nie jest jednak martwotą i brakiem: to byłaby prosta droga do rozpaczy i poczucia bezsiły. Przeciwnie, buddyjska Pustka jest żywa, dynamiczna, twórcza: jest matrycą, z której rodzą się wszystkie zjawiska. Czy ‘nicość’ Matthieu jest tym samym co buddyjska Pustka? Wydaje się, że nie.
Tę językową niejednoznaczność doskonale ilustrują kolejne dwa cytaty, które wydają się mówić to samo, choć w rzeczywistości ich znaczenie jest diametralnie sprzeczne. W swojej powieści Lis na strychu (cytowanej przez Ericha Fromma w Sercu człowieka), Richard Hughes tak pisze o Hitlerze: ‘Uważał się on za jedyna czującą istotę we wszechświecie, za jego centrum, jedyne autentyczne wcielenie woli, jakie kiedykolwiek w nim istniało... Hitler istniał w izolacji: ‘Ja tylko, I nikt oprócz mnie’… Jakże to przerażająco podobne do słów Buddy: ‘w całym niebie i ziemi, tylko ja jestem czczony!’ A przecież pierwszy cytat to słowa psychopaty cierpiącego na manię wielkości, podczas gdy drugi jest wyrazem najgłębszej duchowej prawdy o Jedności.
Zanim zakończę te rozmyślania, dodam tylko, że dziś, po piętnastu latach starań, by żyć zgodnie z naukami Buddy o środkowej ścieżce – i okazjonalnych sukcesów na tym polu – znajduję piękno tam, gdzie kiedyś najmniej bym się go spodziewał: w poskręcanym drzewie, potłuczonym naczyniu, wykrzywionej twarzy, czy nawet w gniewnych słowach. Dostrzegam piękno w rysunkach mojej małej córeczki, na równi z obrazami Wolsa. Cage niewątpliwie miał rację: wszystkie dźwięki mają w sobie piękno. Jednak cisza jest największym cudem ze wszystkich... cisza, i spokojne dźwięki etiudy Mozarta – czy może być coś bardziej magicznego?
Przekład: Olena Waśkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz