"Na dokusan wyciągnął do mnie dłoń i charakterystycznym zachrypniętym głosem energicznie zapytał: „Nie nazywaj tego
ręką – co to jest?!”. A gdy umysł początkującego, zdążywszy
przed myślą, zademonstrował właściwą odpowiedź, wiedziałem, że wreszcie spotkałem tego, którego tak długo szukałem.
Przez następnych sześć lat – na dokusan, w trakcie niezliczonych teisio, przez nieprzespane noce sesin, na wspólnych spacerach, na boiskach i piknikach – toczyłem z Nim walkę na śmierć i życie. Nie spuszczałem Go z oka, próbując odkryć, co takiego wiedział, czego nie wiedziałem ja.
A On stosownie do okoliczności zmieniał się jak płynąca rzeka i wymykał wszelkim kategoriom rozróżniającego umysłu. Raz wydawał się dostojnym i natchnionym mędrcem, raz rozhuśtanym bluesmanem jednoczącym się ze swoją harmonijką. Zachwycał przenikliwym intelektem, a chwilę później stawał się podobny do nieokrzesanego wagabundy. Raz był nieomylnym satrapą, innym razem speszonym chłopcem, który o czymś zapomniał albo coś zgubił.
Wiele Jego słów i zachowań zapadało głęboko i na zawsze wmój nieświadomy umysł, a wiecznie odradzające się ego do dziś zmaga się z Jego bezlitosnym, jasnym i ostrym jak samurajski miecz współczuciem.
Spotykałem z bliska wielu sławnych Mistrzów i Nauczycieli, lecz nigdy nie miałem wątpliwości, że był wybitnym szermierzem Dharmy i że moje serce wybrało właściwie.
Także wtedy, gdy wiele lat potem okazało się, że wybrało buntownika i uzurpatora. Nie mistrza, lecz zaledwie misjonarza. Uznałem wtedy bowiem, że egzotyczne szaty i religijna scenografia potrzebne mu były tylko po to, by skusić ślepców.
A jeszcze bardziej potrzebne były nam, ślepcom, którzyśmy go idealizowali dla własnej chwały i próżności. Uznałem też, że musiał przeczuwać kryzys tradycyjnej, korporacyjnej religijności, której buddyzm na Zachodzie będzie zmuszony rychło sprostać. Dlatego Jego pierwsza uczennica i spadkobierczyni musiała do końca wyartykułować ten ukryty przekaz – zbuntować się przeciwko swemu nauczycielowi i rozpocząć wolne od wszelkich przejawów wyznaniowości medytacyjne poszukiwania.
Inni spadkobiercy, pozostając wiernymi religijnej tradycji, mogli zaś poczuć się wolni w szybkim adaptowaniu monastycznego zen do potrzeb i możliwości współczesnego, świeckiego człowieka Zachodu.
Niewątpliwie Philip Kapleau zapoczątkował linię reformatorów i buntowników zen, którzy dziedziczą jego pierworodny grzech – grzech nieposłuszeństwa, a także nadmiernego współczucia i zapału do dzielenia się Dharmą z poszukującymi, na wszelkie możliwe sposoby i za wszelką cenę. Dlatego Ci, którzy wątpią w prawdziwość wglądu tego wiernego i oddanego misjonarza Buddy, samotnie i odważnie podążającego za własnym światłem, tego Wielkiego Oszusta, który podstępnie omamił tak wielu, mają tylko jedno wyjście –poznać Go po owocach."
Wojtek Eichelberger "Trzy Skarby" 2007 wiosna Kwartalny Biuletyn Informacyjny ZBZ "Bodhidharma"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz