Rok 2003 |
Odpowiedź jest w ciszy
Z nauczycielką zen Sunyą Kjolhede, rozmawia Renata Arendt-Dziurdzikowska
Twoi polscy uczniowie mówili mi, że jesteś osobą przebudzoną, oświeconą, że wiesz wszyst ko. Jak to jest, gdy wie się wszystko?
Nie wiem! Trening zen polega wła śnie na puszczaniu tego, co się wie, na zagłębianiu się w nieznane, niepo znawalne i tajemnicze. To nie znaczy, że nie korzysta się z wiedzy, jak funkcjono wać sprawnie w świecie, chodzi jednak o to, żeby się z nią nie utożsamiać, jest taka znana opowieść o pewnym japoń skim profesorze, który miał wiele pytań na temat zen, więc udał się na rozmowę do mistrza. Przywitał się i od razu chciał zadawać pytania. A nauczyciel mówi:
„Usiądź, napijemy się herbaty". Przygotowuje więc herbatę. Zaczyna ją nalewać. Leje, leje, filiżanka się wypełnia, a on leje dalej. Herbata zaczyna się przelewać. Profesor krzyczy: „Już się więcej nie mieści, już nie lej!". A mistrz na to: „No właśnie, podobnie jest z twoim umysłem. Jest tak wypełniony, że nic już nie można dodać, nic się nie zmieści".
Tak samo jest w naszym życiu. W każdą sytuację wnosimy balast myśli, opinii, wspomnień, oczekiwań, uwarunkowań; nie jesteśmy w stanie być w pełni z tym, co jest. Tracimy kontakt ze swoją wrodzoną radością i świeżością wszystkiego. Dzieci znają ten stan zadziwienia, zachwytu światem, widać to w ich oczach. Ale potem dyskursywny umysł przejmuje inicjatywę, wzmacnia się poczucie oddzielenia od innych, samotności. Praktyka zen pomaga zobaczyć, jak zapchane są nasze umysły, które przypominają wzburzone fale na powierzchni morza. Zanurzamy się pod te fale, zaznajamiamy z własnymi świetlistymi głębiami. Podstawową nauką wszystkich mistrzów jest to, że wszyscy już jesteśmy przebudzeni, już! Nie tylko ludzie, ale wszystkie istoty, wszystko już jest pełne i doskonałe takie, jakie jest.
Co to znaczy rozpoznać swoją doskonałą naturą? Nie odczuwać bólu, cierpienia?
Jest ból żal, smutek, ale inaczej odczuwany. Tym, co podtrzymuje nasze cierpienie, jest złudzenie oddzielenia, iluzja, że jesteśmy oddzielną istotą. Gdy oddzielone ego-ja, pełne różnych skojarzeń i tego wszystkiego, co budujemy przez całe życie, rozpada się, wtedy też ulegają przemianie wszystkie odczucia.
Nie ma lęku przed starością i śmiercią?
Umieranie i odradzanie się mają miejsce w każdej chwi li. Zużywamy wiele energii, aby nasze poczucie ciągłości jaźni pozostało nienaruszalne. A sta rzenie się? Jak powiedział kiedyś Yogi Berra, słynny amerykański piłkarz: „Gdybyście nie wiedzie li, w jakim jesteście wieku, to ile wtedy mielibyście lat?". To do bre pytanie zen.
Widzę twoje piękno. Jesteś matką czwórki dzieci. W jaki sposób doświadczenia na drodze duchowej wpłynęły na twoje macierzyństwo?
Nie wyobrażam sobie bycia żoną i matką bez praktyki duchowej. Nie wiem, jak bym sobie poradziła. Wydaje mi się, że najważniejsze to widzieć członków rodziny, dzieci, męża, jako pełnych i całkowitych. Głęboka praktyka to umożliwia. Nie trzeba zmieniać innych. Każdy ma swoją drogę. Rozpoczęłam praktykę w wieku osiemnastu lat. Byłam bardzo krytyczna, oceniająca, starałam się wszystko kontrolować.
Nie planowałam dzieci, małżeństwa. Ale życie rodzinne do mnie przyszło i jestem za to niezmiernie wdzięczna. Dzieci i małżeństwo były cudownymi nauczycielami. Nauczyłam się, jak ważne jest naprawdę słuchać. Praktyka zen pomaga wyciszyć trajkoczący umysł, doświadczyć tętniącej życiem wewnętrznej ciszy. Przestajemy przywiązywać się do swoich wyobrażeń o tym, co inni - dzieci, współmałżonek - powinni robić, jacy powinni być. Wyraźniej widzimy, kim naprawdę są. Odosobnienia medytacyjne pomagają zobaczyć świat na nowo, bez uprzedzeń. Widzi się niesamowite piękno, godność i doskonałość ludzi. Odkryłam, że gdy byłam w stanie zobaczyć najbliższych w ten sposób, oni odpowiednio do tego reagowali. Teraz mamy ze sobą dobry kontakt, jest w naszych relacjach otwartość i zaufanie.
Słuchałam kasety z twoim teisio (teisio to mowy wygłaszane do uczniów), w którym cytujesz Milesa Davisa: „Nie przejmujcie się błędami. Nic takiego nie istnieje". Jak to rozumiesz?
Czymże są błędy? Po prostu robimy w danej sytuacji to, co robimy. Nie grzęznę w żalu, bo to nie ma sensu, nic nie daje. To nie znaczy, że nie powinniśmy zastanawiać się nad swoim zachowaniem, szczególnie jeśli kogoś skrzywdziliśmy. Powinniśmy, to bardzo ważne. Staramy się zrozumieć błąd, przepraszamy, jednak nie pogrążając się w poczuciu winy i samopotępieniu. Poczucie winy powoduje tylko zamęt w naszym umyśle i nie pozwala widzieć czysto, świeżo.
W latach 70. zostawiłam u siostry dwoje małych dzieci i pojechałam na odosobnienie zen. Gdy wróciłam i popatrzyłam na ich twarze, były jakby przesłonięte. Ta rozłąka niewątpliwie odbiła się na nich, mimo że zapewniłam im bardzo dobrą opiekę. Przy dwójce młodszych dzieci zachowałam się już inaczej. Wyjechałam dopiero wtedy, gdy miały cztery lata. Uczyłam się, jak integrować swoją praktykę zen z życiem. Wyraziłam swój żal wobec dzieci i wszyscy poszliśmy dalej.
Wszyscy mamy przeczucie, że jesteśmy wolnymi istotami. Jak to jednak połączyć z przymusem, odczuwanym niemal przez wszystkie kobiety, opiekowania się rodziną, dziećmi? Z przymusem ekonomicznym?
Przymus może być dobrym punktem wyjścia do praktyki. Uczymy się akceptowania okoliczności swojego życia, odpowiadania z całego serca na sytuacje, które napotykamy. Wolność polega na tym, żeby nie myśleć nieustannie o tym, by być gdzieś indziej i robić coś innego. Wszystko, czego szukamy, już tu jest, w tej chwili. Własną niedolę tworzymy sami. Niepokojem, rozedrganiem. Tak rzadko potrafimy zadomowić się, spocząć w chwili obecnej. Najczęściej nie tyle trzeba zmienić samą sytuację, ile sposób jej doświadczania. Ale oczywiście czasem musimy coś zrobić, żeby zmienić sytuację szkodliwą dla innych lub dla nas samych. To są niełatwe decyzje i powinny wypływać z głębokiego, cichego miejsca w nas.
Tak wiele kobiet pogrążonych jest w zamęcie - martwią się, co inni pomyślą, starają się wszystkich zadowolić. Pamiętam to z własnego życia. Gdy zaczynasz medytować, dostrzegasz, jak to jest. To pierwszy krok.
Może być szokujący. Pamiętam, gdy po raz pierwszy usiadłam na poduszce medytacyjnej i zobaczyłam, co dzieje się w mojej głowie, dosłownie dostałam mdłości. Jest w nas tyle poczucia winy i pogardy dla siebie. Medytacja pozwala wyjść poza to i doświadczyć stanu, w którym przymus i wolność nie są od siebie różne. Kiedy kobiety zaczynają kontaktować się z pierwotną, wewnętrzną energią mocy, odkrywają też swoją mądrość i współczucie. Gdy pojawia się więcej miłości, opiekowanie się rodziną przestaje być tylko uciążliwym obowiązkiem.
Pamiętasz swój pierwszy raz u „źródeł żywych wód" - bo tak czasem nazywasz dotknięcie tajemnicy, doświadczenie prawdziwej natury?
O tak. Praktykowałam już rok. Były to ostatnie minuty siedmiodniowego odosobnienia. Usłyszałam dzwonek kończący ostatnią serię dokusan (indywidualne spotkanie nauczyciela z uczniem). Wtedy to się stało. Pobiegłam na górę do swojego nauczyciela Philipa Kapleau. Był dla mnie wielkim autorytetem, zawsze czułam się przy nim onieśmielona, już wychodził z pokoju. Dosłownie wepchnęłam go z powrotem. Pamiętam jego zdziwione spojrzenie i błysk w oku. Wszystkie moje obawy przed wielkim nauczycielem zen, myśli o sukcesie i porażce rozpłynęły się. Śmiałam się. Rozpierała mnie bezgraniczna radość. Zadał mi wiele pytań, aby sprawdzić głębię mojego zrozumienia. Wszystko to wydało mi się pyszną zabawą. Pomyślałam: „Już po wszystkim, nie ma już nic do zrobienia!". Niedługo później, po zakończeniu odosobnienia, nauczyciel zaskoczył mnie, szepcząc mi do ucha gdzieś na boku: „No, to teraz zaczyna się prawdziwa praca". Machnęłam ręką: „Co on wygaduje? Praca skończona".
Ale to on miał rację. To był płytki wgląd, słabo ugruntowany. Początek. Jednak od tamtego momentu wiedziałam, czułam do szpiku kości, że bez względu na przebieg wydarzeń wszystko jest w porządku, że sednem wszystkiego jest pełnia i doskonałość.
Czasem taką samą radość i zachwyt widzę w oczach moich uczniów. Nieraz przychodzą na odosobnienie pełni napięcia i zmartwień, przebicie się przez nie wymaga prawdziwego wysiłku. Jednak w miarę jak mijają kolejne dni głębokiej praktyki, zaczynają rozkwitać, promienieją. Ich oczy rozświetlają się, a ciała rozluźniają. Pięknieją. Dotykają czegoś cudownego i zdają sobie sprawę, że to coś nie jest na zewnątrz nich, że nie ma nic do zdobycia.
Można być nieustannie w stanie radości i zgody?
W każdej chwili? Dlaczego nie? Taka osoba byłaby w pełni urzeczywistnionym Buddą - ale wydaje się, że w dzisiejszych czasach to raczej rzadkość. Tak naprawdę trudno mówić o oświeceniu, ponieważ jest to bardziej proces niż rzecz i można go nieustannie pogłębiać. Nasza prawdziwa natura nie ma granic.
Tęsknota, by wejrzeć w siebie, pojawia się zwykle około trzydziestki, czterdziestki. Co skłoniło nastolatkę do szukania dróg pod prąd?
Nie wiem. Pamiętam, mia łam może dziesięć lat, siedzia łam na podwórku z koleżanką z klasy. Ona była baptystką. Mo ja rodzina nie chodziła do ko ścioła. Koleżanka spojrzała na mnie i zapytała: „Nie wie rzysz w Boga?". Był piękny ma jowy dzień, błękitne niebo, pie rzaste chmurki. Popatrzyłam w niebo na przepływający duży biały obłok i powiedziałam: „W coś wierzę, ale nie nazwała bym tego Bogiem". Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że to Coś nie jest czymś oddzielnym ode mnie. Pamiętam, że jako dziecko obserwowałam zaszronione szyby i myślałam: „To jest zadziwiające dzieło sztuki, ale kto jest artystą?". To pytanie naprawdę mną wstrząsnęło.
Wcześnie zaczęłam czytać o zen. Gdy miałam osiemnaście lat, wzięłam udział w prowadzonym przez Rosiego Philipa Kapleau warsztacie zen w Ośrodku Zen w Rochester w stanie Nowy York. Pierwsze z nim spotkanie jeszcze dziś, po tylu latach, pozostaje żywym wspomnieniem, jego oczy, słowa, cała postawa... Nagle poczułam, że to jest właśnie to, że odnalazłam kierunek. Kilka miesięcy później przeprowadziłam się do Rochester. Mieszkam tam do dziś. Wydaje się, że samo życie nas prowadzi.
Rainer Maria Rilke powiedział kiedyś: „W tym, co trudne, tkwią przyjazne siły, dłonie, które nas kształtują". Wszystko przemija - sukces, uroda, starzejemy się. Od najwcześniejszych lat nurtowały mnie pytania: „Co jest najistotniejsze? Na czym możemy polegać? Kto prowadzi ten show?". Na pewnym poziomie prawdopodobnie są to pytania każdego z nas.
Niedawno straszono nas aste roidem, który ma uderzyć w Ziemię w 2019 roku. Leci na nas i koniec. Zo stało nam 16 lat. Co robić?
Co naprawdę się liczy? I co z tym zrobimy? Przyjrzyj my się najpierw, co już robimy. Wielu z nas biega w kołowrocie, niszczy Ziemię, siebie i innych. Tak naprawdę asteroid zawsze zmierza w naszym kierunku. Asteroid to nasza własna śmier telność. Bardzo staramy się nie patrzeć temu faktowi w twarz. Zadajmy sobie pytanie: „Co jest naprawdę istotne?". Jeśli astero id ma zniszczyć Ziemię, jeśli nie ma od tego ucieczki, może pójdź my za ciosem i stańmy się z nim jednym. Zapytano kiedyś Jeana Cocteau: „Gdyby w twoim domu wybuchł pożar, to co byś urato wał z tego domu?". Odpowie dział: „Ogień!". Czyż nasze pod stawowe zadanie nie pozostaje zawsze takie samo - otwierać serca tak szeroko, jak potrafimy, schodzić głęboko, aby ocalić ogień tkwiący w samym rdzeniu naszej istoty?
gassio
OdpowiedzUsuń