Rosi Phillip Kapleau „Refleksje o sztuce i Zen”
W ciągu ostatnich piętnastu lat, odkąd Japonia stała się moim domem (przypis. rok 1953), słyszałem to pytanie setki razy: Dlaczego porzuciłeś świetnie prosperujący biznes w Ameryce i wyjechałeś do Japonii, aby poddać się surowej dyscyplinie treningu Zen?
Czasem zdawało się ono motywowane czystą ciekawością, pozbawioną podtekstu zdumienia czy niedowierzania. Niekiedy wyczuwałem w nim żartobliwe skojarzenia z Legią Cudzoziemską: “Stary, nie ściemniaj, nikt nie robi tego co ty zrobiłeś, jeżeli nie ma złamanego serca z powodu nieodwzajemnionej miłości albo nie ucieka od zołzowatej żony”. Często w pytaniu tym słychać było nieskrywany podziw dla cudzoziemca, który zdołał - oczywiście, tylko do pewnego stopnia – zgłębić i przetrwać tak fundamentalnie japoński trening, jakim jest Zen.
Najczęściej jednak w pytaniu tym słychać było kompletne niedowierzanie: jak to możliwe, że człowiek Zachodu, a szczególnie Amerykanin, zdecydował się zamienić amerykański poziom życia na surową dyscyplinę japońskiej świątyni zen?
W rzeczy samej, dlaczego? Sam nie byłem pewien, czy powodem była chęć ucieczki przed nękającym mnie fizycznym bólem i psychologiczną frustracją, czy poszukiwanie światełka w przytłaczającej mnie otchłani bezsensu, czy też dlatego, że po prostu musiałem zrozumieć źródło straszliwego ludzkiego cierpienia, którego byłem świadkiem jako żołnierz amerykańskich sił okupacyjnych w Europie i Japonii. Każdy z tych powodów wydawał się dość wystarczający i wiarygodny. Z czasem jednak zrozumiałem, że tak naprawdę nigdy nie poznam prawdziwego powodu, bo tak naprawdę powodem była nieskończenie złożona sieć przyczyn i skutków, składająca się na moją karmę. To zrozumienie przyszło jednak dopiero wiele lat później, kiedy poprzez praktykę zen wejrzałem w siebie naprawdę głęboko.